ZNAJDŹ W PROGRAMIE




Zawód z męskimi cechami

2013|09|06

Zawsze zaangażowana! Różnice kulturowe, uprzedzenia, miejsce jednostki w samym środku globalnych, międzynarodowych konfliktów – to tematy, które najbardziej interesują Katarzynę Klimkiewicz.

news 137 Katarzyna Klimkiewicz fot. K. Zuczkowski„Głos Dwubrzeża”: Polak czuje inaczej niż Francuz czy Irakijczyk?

Katarzyna Klimkiewicz: Nie. Myślę, że wszyscy ludzie mają te same uczucia: każdy potrzebuje szacunku, miłości, bezpieczeństwa, każdy ma te same potrzeby. Mimo to, troszkę jesteśmy ukształtowani przez kulturę, w której żyjemy i środowisko, w którym się wychowaliśmy. Mamy różne sposoby zachowania, postrzeganie tego, co wypada, a co nie… To jest trudne, ale do przejścia.

Zatem jak Pani, jako Polka, odnalazła się w historii o miłości pomiędzy Angielką i Algierczykiem?

W obu postaciach odnalazłam część siebie. Frankie jest inżynierem i musi w swojej pracy nabierać cech męskiej osobowości. Ja także wykonuję zawód, który raczej jest przypisywany płci męskiej i kojarzy się z męskimi cechami. Identyfikowałam się z determinacją bohaterki, która całe życie musiała udowadniać, że w pewnych sytuacjach potrafi sobie poradzić równie dobrze, jak mężczyźni. Ale utożsamiałam się także z Kahilem, Algierczykiem, który przyjechał „zza muru”. To człowiek, który jest inteligentny i dumny, chce normalnie funkcjonować, ale nie ma tych samych praw, co inni. Dużo jeździłam za granicę, jeszcze wtedy, kiedy Polska nie była w Unii. Mieszkając w Amsterdamie patrzyłam na swoich rówieśników z Francji, czy Włoch i widziałam, jak krzywdzące jest to, że nasze prawa nie są równe. Człowiek czuje się trochę wykluczony z takiego „oficjalnego” społeczeństwa.

Był to pierwszy film, w którym nie pisała Pani scenariusza samodzielnie, współpracowała Pani z angielskimi scenarzystami. Zdarzały się spięcia kulturowe?

W Polsce to jest oczywiste, że reżyser jest autorem scenariusza, w Anglii jest to mniej naturalne. Istnieje sztywny podział: scenarzysta jest od pisania, reżyser ma swoją robotę i te role są bardzo rozgraniczone. Było to dla mnie wyzwanie, bo nie byłam przyzwyczajona do takiego stylu pracy. Czytałam kolejne wersje i uwzględniano moje uwagi. To był bardzo złożony proces, scenarzyści zmieniali się w trakcie tworzenia filmu.

Były jakieś inne elementy brytyjskiego stylu kręcenia filmów, do których trudno było się Pani przyzwyczaić?

Na przykład to, jak duży wpływ na ostateczny kształt filmu mają producenci. Musiałam konsultować wiele rzeczy z tymi, którzy wyłożyli na ten film pieniądze. W Polsce reżyser ma większą swobodę i decyduje o wielu rzeczach sam, nie tłumacząc się przed nikim, dlaczego chce zrobić tak, a nie inaczej. Oczywiście, posiada autorytet i ostatnie zdanie, ale dużo częściej musi negocjować i mierzyć się z naciskami z różnych stron. Brytyjska kinematografia jest pod tym względem bardziej hollywoodzka niż europejska. Bliżej jej do systemu przemysłu filmowego niż kina autorskiego.

Nie tylko w „Zaślepionej”, ale także w poprzednim Pani filmie, „Hanoi-Warszawa”, mikroświat bohatera jest głęboko osadzony w wielkiej machinie globalnych konfliktów, różnic i uprzedzeń. Przeraża Panią wpływ, jaki ma ta „wielka machina” na nasze życie?

Przeraża. Tym bardziej, że w jakiś sposób i my mamy wpływ na te konflikty. Tylko ciężko nam zrozumieć ich przyczyny.

Czy w ogóle chcemy je zrozumieć?

Czasami myślę, że idziemy na łatwiznę i ulegamy jakiejś wygodniej wizji rzeczywistości. Często eskalacje konfliktów wynikają właśnie z tego, że ludzie nie potrafią ich zrozumieć i zamiast tego powielają agresję. Przeraża mnie to, jak bardzo jesteśmy wtopieni w ogrom tych spraw i ich trudność, ale jednocześnie cały czas czuję, że wszyscy jesteśmy za nie odpowiedzialni. Staram się to pokazywać w swoich filmach. Nie możemy powiedzieć, że wybraliśmy jakiegoś polityka i na tym się kończy nasz udział. Może żyjemy swoim prywatnym życiem, jednak cały czas uczestniczymy w tym, co się dzieje.

Rozmawiała: Wiola Myszkowska, „Głos Dwubrzeża”