Berlinale 2013: Obłaskawianie Niedźwiedzia
13|02|2013
Sebastian Smoliński z „Głosu Dwubrzeża” wyjątkowo nie pisze dziś o filmach, ale o samym festiwalu – o tym, jak jawi mu się po kilku dniach spędzonych w Berlinie.
Jest to oczywiście moloch: projekcji jest nie kilka naraz, lecz koło dwudziestu, a odwiedzenie wszystkich obiektów festiwalowych jest bardzo trudne. Gdyby chcieć to zrobić, należało by układać sobie pod nie cały program i skakać metrem po mieście ze sprawnością konika polnego. Na Berlinale więc, podobnie jak na innych dużych festiwalach, na samym wstępie kinomana ogarnia rozpacz. Jest w stanie spróbować tylko kilku dań z obfitego menu.
Z drugiej strony, chwała organizatorom za to, że rozbudowują program do granic możliwości – na większości pokazów, nawet porannych, i tak sale są pełne. W ogóle złotą zasadą uczestników festiwalu jest przede wszystkim zdobyć bilet (dla karnetowiczów – bezpłatny) i dostać się na projekcję. Czy warto stać w długich kolejkach, żeby obejrzeć akurat ten film? To już zupełnie inna historia, nieistotna wobec tytanicznej ambicji miłośników kina, którzy nie mają zamiaru opuścić żadnego z planowanych tytułów. Dla karnetowiczów kasy otwierają się o 8.00. Nie wiem, kiedy przychodzi pierwszy klient. Kiedy dzień w dzień wstaję o 6 rano i docieram na Potsdamer Platz godzinę później, to przede mną jest już na miejscu dobre kilkadziesiąt osób. Może nawet ponad setka. Jestem raczej nocnym Markiem (który kinofil nie jest?), więc pobudkę przed świtem traktuję jako solidne wyrzeczenie. Dzięki niemu jednak dostaję wszystkie bilety, jakie chcę – pewnie pół godziny później już by ich nie było.
Dyscyplina karnetowiczów nie umywa się jednak do poświęcenia tych, którzy pozbawieni są akredytacji. Kupują oni bilety w centrum handlowym. Przechodząc przez nie rankiem w drodze do centrum festiwalowego, oceniam poziom desperacji. Jeśli na festiwalowych dywanikach leży ponad 30 osób ze śpiworami, w programie figuruje dziś być może wyjątkowy film.
Po zdobyciu biletu trzeba jeszcze dostać się na seans. Jeśli strategicznie nie zaplanuje się wszystkich ruchów i trasy, projekcje mogą się zazębić, a wtedy jest duża szansa, że obsługa kina nie wpuści nas na seans. Porządek nie tyle musi być: on po prostu jest. Akurat szczęśliwie na wszystkie filmy przychodzę o czasie (no, spóźniłem się nieznacznie na „W imię…” Szumowskiej), ale słyszałem mrożące krew historie o bezwzględnych pracownikach festiwalu, którzy z surowymi minami odsyłali spóźnialskich z kwitkiem.
Ten, kto przyjeżdża do Berlina po raz pierwszy, może poznać to miasto dzięki slalomowi między obiektami festiwalowymi. To prawda, dziennikarze mają niemal wszystkie pokazy prasowe w jednym miejscu, ale reszta (na przykład, jak ja, wysłannik festiwalu) rzadko trafi dwa pożądane filmy po sobie w jednym budynku. Pierwszego dnia byłem przerażony. Droga do Haus der Berliner Festspiele wydawała się na mapce podchwytliwa i podejrzanie długa, Friedrichstadt Palast znajdowało się gdzieś po drugiej stronie rzeki Szprewy, a do Zeughauskino trzeba było iść od kolejki około 15 minut. Po kilku dniach olbrzymi Niedźwiedź został jednak obłaskawiony, a berlińskie U-Bahny i S-Bahny okazały się niezawodne i szybkie.
Jeśli z tego co piszę wynika, że festiwal nie ma własnego centrum, śpieszę wyprowadzić z błędu. Na Potsdamer Platz znajduje się kilka najważniejszych kin-multipleksów, odpowiednik naszego Teatru Wielkiego: Berlinale Palast (o którym więcej za chwilę), centrum festiwalowe, European Film Market z dziesiątkami stoisk producenckich i dystrybucyjnych, Filmhaus, w skład którego wchodzi słynne Muzeum Filmu i Telewizji i wiele innych przyczółków festiwalowych. Samo Potsdamer Platz jest idealnym miejscem na nowoczesną imprezę o, rzecz jasna, europejskim sznycie. Po wyjściu z metra wita Sony Center – przeszklony, duży kompleks budynków, będących wcieleniem współczesnej architektury. To tak, jakby festiwal paryski organizować wokół dzielnicy La Défense.
Jeśli ktoś szuka klimatu retro, znajdzie go w Delphi i Berlinale Palast. Delphi Filmpalast najlepiej porównać do starego Iluzjonu w Warszawie czy też Rialta w Katowicach. To raczej skansen kultury filmowej, oczywiście wzbogacony o odpowiednie standardy. Ekskluzywny dom filmowy wyposażony jest w majestatyczny balkon, kotary i pozłacane barierki. Tam właśnie obejrzałem opisywanego w pierwszej relacji „Kuzyna Julesa”. Po drodze na amfiteatr można zobaczyć zawieszony na ścianie plakat do „Raz, Dwa, Trzy” Billy’ego Wildera – niedoścignionej zimnowojennej komedii, której akcja dzieje się w powojennym, podzielonym Berlinie.
Na koniec parę słów o Berlinale Palast, gdzie odbywają się najważniejsze pokazy prasowe i wieczorne premiery. Tutaj ogniskuje się blichtr festiwalu. Czerwone dywany rozpościerają się przed budynkiem nieco nonszalancko w różnych kierunkach, a reporterzy pilnują, żeby nie przegapić żadnej znanej twarzy. Isabelle Huppert przed premierą „Zakonnicy” krążyła po dywanie między dziennikarzami całą minutę – w trosce o to, żeby zdjęcie każdego z nich odpowiednio oddawało jej dojrzały powab. Kiedy szedłem na tenże film podobną drogą, zakręciło mi się w głowie od wszechobecnej czerwieni.
W środku nie tylko tryska glamour i leją się lampki szampana. Co krok podkreślany jest też kult gwiazd. Po drodze na czwarte piętro, z którego oglądałem „Zakonnicę”, mijałem na każdym poziomie szereg fotograficznych portretów aktorów i reżyserów, których filmy brały udział w konkursie. Większość zdjęć była własnoręcznie podpisana przez portretowanych. Małgośka Szumowska w swojej czarnej, jakby welwetowo cienkiej i gładkiej kreacji prezentowała się na fotografii naprawdę dobrze.
Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”