Berlinale 2013: Przed północą
12|02|2013
Spotkałem wczoraj Tadeusza Sobolewskiego, współtwórcę programu „Kocham Kino”. Zasłużony krytyk potwierdził moje przeczucia, że konkurs główny festiwalu w Berlinie jest zwykle słabszy niż ich odpowiedniki w Cannes i Wenecji. Zapytałem go, czy wybiera się na film Richarda Linklatera „Przed północą” – „Tak, dla odprężenia”. Dobry wybór: Film Amerykanina jest jak na razie najmniej pretensjonalnym i najlepszym, na jaki trafiłem.
Podobnie jak „Raj: Nadzieja” Ulricha Seidla, „Przed północą” to domknięcie trylogii (czy też po prostu kolejna część jeszcze większej całości). Poprzednie „Przed wschodem słońca” z 1995 i „Przed zachodem słońca” z 2004 opierają się na prostym pomyśle spotkania dwojga młodych ludzi i uchwyceniu ich rozmów niemal w czasie rzeczywistym. W najnowszej odsłonie również towarzyszymy Julie Delpy i Ethanowi Hawke – już starszym, będącym małżeństwem, lecz wciąż prowadzącym długie konwersacje obfitujące w błahe refleksje, erotyczne dowcipy i poważne wyznania.
Pozornie jest to kino najbardziej minimalistyczne z możliwych. W jeden z pierwszych scen kamera przylepiona jest do maski samochodu. Przez 10 minut obserwujemy przez szybę rozmawiającą parę, wraz z córkami bliźniaczkami będącą na wakacjach w Grecji. Linklater robi kilka cięć, żeby pokazać przydrożne ruiny, ale wydaje się że czyni to raczej w ramach psikusa niż narracyjnej potrzeby. Mimo inscenizacyjnej surowości, film ogląda się tak, jak konsumuje się najlepsze lody śmietankowe: z pełnym zaangażowaniem i z obawą, żeby nie uronić żadnej słodkiej kropli.
Linklater, jako że jest twórcą zza oceanu robiącym przystępne kino, jest w Polsce raczej niedoceniany. Tymczasem sposób, w jaki kolejny raz prowadzi tych samych aktorów, dowodzi jego mistrzostwa. Hawke i Delpy wykonują wokół scenariusza akrobacje. Nie wiadomo, kiedy i czy w ogóle zaczynają improwizować, albo czy ich aktorskie sztuczki są rezultatem wskazówek reżysera. Linklater pozwala im na pokazanie pełni talentu, nie trzyma w ryzach. Z tego powodu niektóre szarże, jak np. Julie Delpy udającej przed mężem-pisarzem nierozgarniętą blondynkę, wypadają rewelacyjnie: sprawiają wrażenie spontanicznej inicjatywy aktorki.
Mam nadzieję, że w odróżnieniu od ostatniego filmu reżysera, rewelacyjnie wystylizowanego „Berniego”, „Przed północą” doczeka się w Polsce dystrybucji. „Bernie” dowodzi zresztą, jak sprawnym rzemieślnikiem jest Linklater, w którego rękach oparta na faktach opowieść o mrocznej tajemnicy asystenta przedsiębiorcy pogrzebowego (Jack Black!) przemienia się w jedną z najlepszych amerykańskich komedii ostatnich lat. „Przed północą” odwołuje się, chociażby poprzez pośrednie przywołanie filmu w dialogach, raczej do nastroju „Podróży do Włoch” Rosselliniego. Lecz, w odróżnieniu od klasyka z lat 50., u Linklatera rozmowy ciągną się kilometrami, a uczucie między małżonkami nie zbliża się do zmroku.
Twórcy filmu i aktorzy byli obecni na premierze, wzbudzając nerwowe tiki reporterskich fleszy. Nie tylko oni jednak zdecydowali pokazać się poza ekranem. Kiedy główny bohater pełnometrażowego dokumentu pojawia się po projekcji jako człowiek z krwi i kości gotowy do rozmowy, jest to zarazem interesujące i niepotrzebne. Psuje on nam radość z własnego wizerunku, wykreowanego przez ostatnie kilkadziesiąt minut. Szczególnie, kiedy mamy do czynienia z filmem tak ekscentrycznym, jak „Naga opera” („Naked Opera”), śledząca prywatne życie luksemburskiego bogacza o wyglądzie nieszkodliwego Nerona. Marc ma platynową kartę w luksusowej sieci hoteli i jest idealnym przykładem arystokraty rodem z dzisiejszego zgniłego zachodu. Krąży między Wenecją, Wiedniem, Londynem i Paryżem, aby przynajmniej raz w miesiącu obejrzeć „Don Giovanniego” Mozarta – operę, w której odnajduje echo własnych homoseksualnych podbojów. W każdym z tych miast ma młodego kochanka: wyższego, młodszego i biedniejszego od niego samego.
Film Angeli Christlieb skąpany jest w szlagierach z opery o frywolnym życiu Don Juana. Opera służy także za lustro, które reżyserka przystawia głównemu bohaterowi, aby wyłuskać prawdę o jego wnętrzu. Marc jest uwodzicielem, który kusi swoją fortuną i dąży do tego, żeby jego życie miało intensywność włoskich romansów. W jednej ze scen słynna „aria katalogowa” z „Don Giovanniego”, w której sługa wylicza europejskie kochanki swego pana („A w Hiszpanii…/1003!”) zestawiona jest z cyfrowym archiwum fotograficznym Marca, składającym się ze zdjęć ponętnie ubranych młodzieńców, spędzających z nim noce i dnie.
Angela Christlieb w pewnym sensie ponosi porażkę. Niemal cała jej opowieść to lepsze i gorsze performanse Marca, który raczej nie wychodzi z roli. Sceny, w których krzyczy do kamery, że nie wie, „co powinno się zdarzyć, żeby uchwycić prawdę”, są tylko potwierdzeniem tego, że pancerz bohatera jest zbyt gruby. Z drugiej strony, powierzchowny charakter „Nagiej opery” może być kolejnym złudzeniem. Przecież na rozmowie po filmie Marc był taki sam, jak od początku filmu, jak przez cały film: błyskotliwy i dowcipny, ale też wyraźnie przygnębiony, jakby nie mógł się zdecydować, czy pogrąża się w melancholii, czy w hedonizmie.
Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”