Berlinale 2013: Ziemie obiecane
10|02|2013
Kolejny dzień berlińskiego festiwalu. Pisze Sebastian Smoliński.
Ulrich Seidl zamyka swoją trylogię trzech cnót („Raj: Miłość”, „Raj: Wiara”) z poczuciem humoru i autoironią. „Raj: Nadzieja” to melodramat dla nieletnich i wykoncypowana farsa na psikusy cielesności w jednym. Melanie jest 13-latką o jedwabnych blond włosach i sporej tuszy. Matka dziewczynki wysyła ją na obóz odchudzający, gdzie w towarzystwie innych dzieci tresuje swoje ciało, w celu pozbycia się zbędnego, acz uporczywego tłuszczu. Przerwy między zajęciami z trenerem o usposobieniu żandarma spędza na luźnych rozmowach z koleżankami. Kiedy pojawia się temat seksualności, Melanie reaguje początkowo obrzydzeniem i niepewnością, by w końcu zakochać się w szczupłym lekarzu.
Nie dajmy się zwieść symetrycznej, statycznej i płaskiej inscenizacji (kiedy, dzieci stoją w szeregu przed trenerem, Seidl ustawia młodych aktorów jak na rozstrzelanie). „Raj: Nadzieja” pokazuje, że nawet srogi Austriak, prześwietlający zwykle brudy mieszczuchów, może złagodnieć, kiedy w opowieść wkracza nastoletnie uczucie: równie niewinne, co zdeterminowane. Melanie (zadziorna i naturalna Melanie Lenz) kusi medyka jako niedorobiona lolitka. Seidl rozgrywa jej konkury tak subtelnie, że ani przez chwilę nie myślimy o tym, czy dzieje się coś zdrożnego – raczej udziela nam się tytułowa nadzieja, że dziewczynka odniesie sukces. Nawet jeśli wymowa całości jest słodko-gorzka film Seidla to zgrabny portret pierwszej, dziwnej miłości.
„Promised Land” (“Ziemia obiecana”) Gusa Van Santa uzmysławia, że w świecie reżysera granica między tandetą, a wysoką jakością jest bardzo cienka. Niewątpliwie jego najnowszy film o dwójce pracowników korporacji, zajmujących się pozyskiwaniem terenów przeznaczonych na wiercenia w poszukiwaniu gazu (Matt Damon i Frances McDormand) to sztampa zrobiona z premedytacją i podtekstem społecznego zaangażowania. Już w punkcie wyjścia scenarzyści Damon i John Krasinski testują granice naszej naiwności. Bohaterem filmu jest chodzący oksymoron, Steve Butler: człowiek wielomiliardowego koncernu, który wierzy, iż jego firma nikomu nie wyrządza szkody. W czasach, kiedy słowo „korporacja” stało się synonimem wszelkiego zła, utożsamienie się z postacią o takiej świadomości politycznej jest nie lada wyzwaniem.
Towarzyszymy więc przemianie Steve’a, tak jakbyśmy oglądali wolnorynkową wersję socrealistycznego dojrzewania klasowego. Za wszelką cenę stara się on przekonać mieszkańców małego amerykańskiego miasteczka, że reprezentowana przezeń „Global” zapewni im fortunę, bez skutków ubocznych. Zwodniczy charakter „Promised Land” zawiera się w tym, że do połowy filmu nie możemy uwierzyć, że temat opowieści jest od razu na wierzchu. Czekamy, aż przez banalną skorupę przebije się niepokojąca fraza – w ten sposób skutecznie trzymał nas w napięciu „Słoń”. Pod koniec zupełnie ześlizgujemy się z opowieści. Steve zdobywa w życiu to, co najbardziej wartościowe, my wychodzimy z kazania z pustymi rękoma.
Claude Lanzmann odbierze na tegorocznym festiwalu nagrodę za całokształt twórczości. To dobra okazja, żeby przyjrzeć się jego filmom, z których najsłynniejsze jest „Shoah” – 9 i ½ godzinny dokument o Holocauście, złożony w całości z rozmów ze świadkami, sprawcami i ocalałymi z Zagłady. U Lanzmanna nie pojawiają się żadne materiały archiwalne. Potrzeba uchwycenia rzeczywistości, taką jaka jest dzisiaj, widoczna jest już w jego pierwszym dokumencie, „Dlaczego Izrael”, będącym panoramiczną opowieścią o Izrealu lat 70. Trwający ponad 3 godziny film jest wiązanką rozmaitych epizodów, które razem dają fascynujący obraz państwa-eksperymentu, zbudowanego na traumie II wojny światowej.
Trudno nie myśleć o tym filmie w kontekście późniejszej twórczości Lanzmanna. „Dlaczego Izrael” w surowym stylu sygnalizuje temat Holocaustu, którym reżyser będzie zajmował się przez całe życie. W jednej z pierwszych scen zostajemy wprowadzeni do kwadratowego pomieszczenia wypełnionego segregatorami. Znajdują się w nich dane o 6 milionach ofiar hitlerowskiej eksterminacji. Film zamyka z kolei wyliczenie „Lanzmannów” – zgładzonych, którzy nosili to samo nazwisko co reżyser. Niedługo po premierze Francuz zacznie gromadzić materiały do „Shoah” – projektu, jak widać, bardzo osobistego.
Izrael w jego filmie to ciągle szukające tożsamości schronienie dla ogólnoświatowej diaspory i jarmark kultur, które łączy głęboki, żydowski rdzeń. To państwo, gdzie miasteczka wyrastają na pustyniach, a sklepy odrabiają lekcję kapitalizmu, zasypując klientów produktami koszernymi najwyższej jakości. Pośród tego chaosu przebijają się głosy o „problemach z Arabami”, będące dzisiaj jeszcze większą niż wówczas skazą na wizerunku Izraela.
Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”