Dotlenić „kapustę”
2013|07|31
„- Stasiu! Przed wejściem na scenę zawsze trzy oddechy jogi!” – Stanisława Celińska w rozmowie z „Głosem Dwubrzeża” o metodzie na wszystkie problemy, polskim Montmartre i upartej szklance.
„Głos Dwubrzeża”: Trzeci dzwonek, Stanisława Celińska jest wywoływana na scenę i nagle jej scenariusz upada na podłogę. Przydeptuje go Pani i idzie dalej, czy odwołuje spektakl?
Stanisława Celińska: Nie odwołuję. Aż tak to nie. A czy jestem przesądna? Nie wiem, czy to jest przesąd, czy raczej wierność tradycji. Wiadomo, że jeżeli zaszywają na mnie kostium, to wkładam nitkę w zęby, żeby nie zaszyli mi talentu. Może to głupota, ale taka jest tradycja. Ja tę nitkę wkładam i koniec.
Poza nitką, coś jeszcze działa? Pawie pióra na przykład?
Oj! Pawie pióra to zupełnie inna kategoria! Jak pojawiają się pawie pióra – wiadomo, że coś pójdzie źle. Mi się to jeszcze nigdy, na szczęście, nie zdarzyło. Pamiętam, że przy premierze „Leara” Edwarda Bonda, Erwin Axer – reżyser tego spektaklu – chciał strącić ze swojego pulpitu, niby przypadkiem, szklankę, tak żeby się spektakularnie rozbiła. Niestety nic z tego nie wyszło. Złapał tę szklankę, zaczął biegać po całej sali, walić nią o ściany, ale ona uparcie rozbić się nie chciała. I rzeczywiście to był słaby spektakl.
Na planie filmowym obowiązują inne przesądy, niż na scenie teatru?
W teatrze funkcjonuje mnóstwo tego typu mądrości. Techniczni, garderobiane, ci, którzy kiedyś zajmowali się kurtyną – oni zawsze mieli najwięcej do powiedzenia przed premierą. Wiadomo było, że jak powiedzą, że będzie dobry spektakl, to będzie. Jak zły, to niestety… Przynajmniej kiedyś tak było. W moim obecnym teatrze sprawa wygląda trochę inaczej.
Co przepowiadają techniczni Teatru Nowego Krzysztofa Warlikowskiego?
Tu nie ma przepowiadania. Ba, nawet nigdy ich o to nie pytałam! Bardzo długo pracujemy nad spektaklami. Wszystko ciągle się zmienia, kształtuje. Ciężko cokolwiek przewidzieć. Za to z planem filmowym związane są całkiem inne historie. Kiedy kręciliśmy „Noce i dnie” z Antczakiem, świetnym reżyserem, wszystko było uzależnione od humoru ekipy. Teraz byłoby to niemożliwe, bo budżet, bo czas. Wtedy nawet brak weny twórczej lub katar nie pozwalał jechać na plan.
A na planach filmów, które oglądamy na tegorocznej retrospektywie – zdarzały się podobne historie?
W „Krajobrazie po bitwie” była taka scena, która mi kompletnie nie wychodziła. Paliłam wtedy dużo papierosów i myślałam, że jak sobie ich odpowiednio dużo wypalę, to może jakoś pójdzie. Zapaliłam jednego – zagrałam. Nie idzie. Na pewno jak zapalę drugiego, to złapie mnie wena twórcza. Nic z tego, jeszcze gorzej. Przy trzecim – to już na pewno będę świetna. Nic. Odłożyliśmy scenę na następny dzień i nie było problemu. Nie palę już 25 lat, mogłabym napisać książkę o metodach rzucania palenia! Mam mnóstwo teorii. Warto sobie uświadomić, że najważniejszy dla aktora jest oddech. W ogóle dla wszystkich ludzi najważniejszy jest oddech. Takie mocne zaciąganie się papierosami wynika tylko i wyłącznie z potrzeby zaczerpnięcia głębokiego oddechu, uspokojenia się, dotlenienia naszej „kapusty”. Niestety papierosy przy okazji bardzo skutecznie Nas podtruwają. Moja nauczycielka śpiewu zawsze tłumaczyła: „Stasiu! Przed wejściem na scenę zawsze trzy oddechy jogi!”. Trzeba wciągnąć powietrze w płuca przez nos, jednocześnie odwodząc łokcie od ciała. Potem wydmuchujemy powietrze minimalnie otwierając usta, powoli opuszczając ręce. Po takich trzech oddechach człowiek bardzo się uspokaja i można grać.
Jakiś rytuał przed wejściem na scenę?
Jest taki piękny film – „Mały Budda”, w którym do nauczyciela jogi przychodzi jego bardzo młody uczeń i pyta: „Mistrzu, zakochałem się, ale ona mnie nie chce. Co robić?”. Mistrz odpowiada: „Oddychaj”. Nie ma lepszego spokoju na poradzenie sobie z każdym stresem.
Mówią, że pomaga jeszcze liczenie w myślach do dziesięciu. Same liczby chyba też mają w sobie coś z przesądu i tradycji. Magiczne znaczenie liczb? Taka siódemka.
O! Lubię siódemkę! Dla mnie jest szczęśliwa. Bardzo się cieszę, że w końcu udało mi się tutaj przyjechać, chociaż byłam o to proszona już trzy, cztery, a może nawet i te siedem razy? Uwielbiam przyjeżdżać do Kazimierza. Pamiętam, że za moich bardzo młodych lat, chodziło się tutaj w takich sterczących spódnicach, na tzw. szklanych halkach. Bardzo sztywny tiul i bardzo wydekoltowane czarne bluzki, włosy à la Juliette Gréco. Taka cyganeria – polski Montmartre w Kazimierzu.
A o siódmej rano wszyscy chodzili wypić kawę nad Wisłą.
Wypić kawkę, obejrzeć wschód słońca. Pięknie było!
Rozmawiała: Natalia Grzeszczyk, „Głos Dwubrzeża”