Filmowe 36 i 6 – polski film skandynawski
2013|08|01
Nie został rockmanem, bo nie miał talentu. Choć Bodo Kox, jak sam twierdzi, jest dopiero na początku swojej kariery filmowej, już po obejrzeniu „Dziewczyny z szafy” można powiedzieć: „I całe szczęście”.
„Głos Dwubrzeża”: Co się stało z Bartoszem Koszałą? (do 2006 roku nazwisko to widniało w dowodzie osobistym reżysera – przyp.red.)
Bodo Kox: Nie wiem. Nie mam pojęcia. Nie mam z tym nic wspólnego.
A Bodo Kox? Podobno miał być muzykiem rockowym. Jak to się stało, że został reżyserem?
Po prostu szybko się zorientowałem, że nie umiem śpiewać. Kompletnie. Melorecytowałem, ale z równie miernym skutkiem, więc nie było szansy na karierę gwiazdy rocka.
Ale w tym fachu nie trzeba umieć śpiewać.
Mimo wszystko chciałbym robić w życiu rzeczy, które jakoś mi wychodzą. Oprócz włosów.
Z włosami nie jest źle. A miejsce dla muzyki i tak się znalazło – powiedziałeś, że się nią inspirujesz.
Ostatnio wiele rzeczy, które zapisuję jest wynikiem sesji muzycznych, które sobie puszczam wieczorem na słuchawkach, albo jadąc samochodem. Muzyka od zawsze ma bardzo silny wpływ na moją wyobraźnię – dzięki niej powstają sceny, albo postacie. Było tak w przypadku „Dziewczyny z szafy” oraz scenariusza, nad którym teraz pracuję.
„Dziewczyna z Szafy” to Sigur Rós
I Radiohead. Ale tak… głównie Sigur Rós.
Czyli Skandynawia.
Dokładnie!
Nie tylko muzycznie. Podczas pracy nad „Dziewczyną z szafy” mówiłeś, że kręcisz kino skandynawskie.
Inspirowałem się nim i chciałem uzyskać taki efekt, jak tamtejsi reżyserowie albo czescy. Opowiadają autentyczne, poważne historie w sposób niezwykle zdystansowany, z domieszką czarnego humoru. Nie popadają w histerię ani traumę. Podoba mi się ich chłód opowiadania, dystans i humor. Bardzo lubię takie podejście – i do filmów, i do życia. Nie działają w afekcie. O rzeczach najwyższej wagi nie trzeba opowiadać, stojąc na baczność i z lecącym hymnem w tle, można robić to swobodnie z odpowiednim szacunkiem i znajomością tematu. Filmy skandynawskie mają tę wartość, że są wyważone. Często śmieszne, ale śmiejemy się przez łzy. Kiedy kręciłem „Dziewczynę z szafy”, mówiłem, że nie chce zrobić typowo polskiego filmu, w którym wszyscy będą się chlastać. Chciałem stworzyć coś, co nie tylko miałoby odpowiednią temperaturę, ale też dystans.
Powiedziałeś, że „Dziewczyna z szafy” powstała z muzyki i Twoich lęków. Czego się boisz?
Najczęściej ludzi. Ślepej, głupiej masy. Złych ludzi na ważnych stanowiskach. Umierania, ale nie samej śmierci. Interesuję się tematyką Holokaustu, który jest świetnym przykładem, jak nisko może upaść ludzkość. A z drugiej strony imponujące są wysoce zaawansowane logistycznie techniki, których używamy.
Odważysz się poruszyć ten temat w swoim filmie?
Żeby zrobić film, który przypomina i dokumentuje historię, idąc za bohaterem z Holokaustem i Auschwitz w tle, trzeba być dojrzałym człowiekiem i doświadczonym reżyserem. Teraz nie podjąłbym się robienia filmu o tego rodzaju tematyce, bo jestem jeszcze gówniarzem, na początku drogi swojej kariery filmowej. Ale dojrzewa we mnie potrzeba zrobienia takiego filmu ku przestrodze, dla potomnych. Myślę jednak, że to jest robota, jak będę po już pięćdziesiątce. Teraz bym się tylko wygłupił. Uważam, że powinniśmy pamiętać o tym, do czego jesteśmy zdolni.
Rozmawiała: Wiola Myszkowska, „Głos Dwubrzeża”