Odkurzacze i blendery
2013|07|31
„- Przyjechałam tutaj swoim starym samochodzikiem. Darłam się z radiem i jadłam misiowe żelki” – po tym wyznaniu wymieniliśmy z Melą Koteluk kilka uwag na temat sposobu konsumpcji wspomnianego produktu (zawsze od główki) i poszliśmy na kawę.
Głos Dwubrzeża: Masz mocny uścisk dłoni.
Mela Koteluk: Potrafię zaskoczyć tym mężczyzn. Staram się nie przesadzać, ale jest to odruch niekontrolowany. Zdarza mi się, że czasem słyszę chrupnięcie. To chyba po ojcu.
Świadczy to o dużej pewności siebie. Z drugiej strony podobno boisz się dostawać nagrody.
Fakt. Do nagród podchodzę z dużym dystansem. Szukam w nich dobrych stron, ale często wkradają się niepokoje związane ze zobowiązaniem i potrzebą udowodnienia, że byliśmy ich warci. Ostatnio dostałam taką większą – Nagrodę Miasta Toruń im. Grzegorza Ciechowskiego. Ciechowski jest takim moim guru. Dodało mi to wiatru w żagle.
Byłem na Twoim koncercie w zeszłym roku w Krakowie. Byłaś wtedy chyba lekko zaskoczona liczbą osób.
To był moment, w którym nie wiedziałam, czy na nasze koncerty będzie ktokolwiek przychodził. Czułam przewagę znaków zapytania nad konkretnymi odpowiedziami. Kraków był bardzo miłym zaskoczeniem. Część publiczności, to nasi wierni słuchacze – wariaci na muzykę. Część dopiero nas poznaje.
Mówiłaś, że ważne jest dla Ciebie złapanie kontaktu z publicznością. Pewnie łatwiej to przychodzi, kiedy jest ich -dziesiąt, a nie tysiąc.
Definiuje nas muzyka. Fakt, odnajduje się ona lepiej w przestrzeniach klubowych, kiedy jesteśmy na wyciągnięcie ręki. Na Open’erze na przykład, wszyscy miło mnie zaskoczyli. Wiedzieli, że dzień wcześniej miałam urodziny, zrobiło się tak biesiadnie i rodzinnie. Byłam przekonana, że na ten koncert nie przyjdzie nikt, bo w tym samym czasie grała Björk. Przyszło zaskakująco dużo osób! Oczywiście, rozumiem tych, którzy poszli obejrzeć Björk. Sama po koncercie pobiegłam tam na obcasach, taplając się w błocie.
Co nam przywiozłaś z Dalekiego Wschodu?
Teledysk. Właściwie jest skutkiem ubocznym tej podróży. Wacek Szafyn, z którym tam byłam, w pewnym momencie powiedział mi: „Słuchaj, wezmę super kamerkę i porobimy zdjęcia”. Odpowiadam, że spoko, ale na luzie. No i na tym luzie spakował 40 kg sprzętu – tylko najpotrzebniejsze rzeczy. I tak sobie spacerowaliśmy i nagle Wacek krzyczy, że mamy „magic hour”: „Ściągaj plecak i łap wstążkę!”. Wszyscy patrzyli na nas jak na wariatów.
A muzycznie Azja smakowała?
Oj, tak! Byliśmy raz w Laosie. Dojeżdżamy do tego Louangphrabank, które jest wielkości Sochaczewa. Drugie miasto, co do wielkości w tym kraju. I poszliśmy do takiej księgo-kawiarni, która wyglądała tak modnie, jak ta w Warszawie na tyłach uniwersytetu – świeża prasa, książeczki, wszystko cudnie! I tak na końcu świata załapaliśmy się na jam session. Na skrzypcach grała starsza babeczka, taka pod 70-tkę, była jakąś totalną mistrzynią. Okazało się później, że gra na pierwszych skrzypcach w Orkiestrze Filharmonii Londyńskiej. Najlepsza orkiestra świata!
Jesteś niezwykle wrażliwą osobą. W którymś wywiadzie mówiłaś o momencie w swojej trudności, który nazwałaś „doprowadzaniem się do Hadesu” emocjonalnego. Tymczasem na “Spadochronie” piosenki są raczej ku pokrzepieniu serc.
To jest zaskakujące, że one są tak właśnie odbierane, bo kiedy je pisałam, to był właśnie taki „Hades”. Jestem taką osobą, która albo zalicza Hades albo Parnasik. I zero środka. Chyba nie ma co z tym walczyć. Kiedyś to sobie wytłumaczyłam tak, że niektórzy ludzie żyją spokojnie, są takimi odkurzaczami. Ale są też blendery – albo całkowicie w ciszy, albo wysokie obroty. Jak ja sobie zrobię „off”, to naprawdę jestem „off”. Nie ma mnie.
Przyznałaś kiedyś, że możesz nie być najlepsza wokalnie, ale słowa w Twojej muzyce są bardzo ważne. Myślisz, że ten trend się poszerzy na polskiej scenie muzycznej?
Wątpię. Chyba nie ma szansy. Jest strasznie wiele osób, które nie stawiają na teksty, a na brzmienie, na formy. Dla mnie teksty są istotne. Wyszłam z nurtu poezji śpiewanej, a tam słowa były ważniejsze niż muzyka. Mnie to nie do końca pasuje, bo szukam proporcji. Wyważyłam istotę muzyki i tekstu. Warstwa tekstowa jest dla mnie ważna dlatego, że od moich nauczycieli nieraz słyszałam takie frazy jak: „Dobrze, jest czysto, poprawnie… tylko pytanie moje brzmi, po co Ty tu jesteś?” Teraz jestem przekonana, że mam coś do powiedzenia i mogę się tym dzielić. Mogę żyć po swojemu, nagrywać muzykę. To jest moje życie i dopóki ktoś będzie z tego czerpał, to będę to robić: mówić o rzeczach, które mnie interesują, jarają – mówiąc językiem młodzieżowym – my way or highway.
Liczę na taki nawrót w stronę słowa w muzyce. Tęskni się za Grzegorzem Ciechowskim.
O tak, ja też tęsknię! Miałam na niego strasznego „hopla” – przez duże “H”. Dzięki niemu dowiedziałam się, jak powinien funkcjonować zespół. Totalne chapeau bas. Mieli swoje zasady, byli zdyscyplinowani, a jednocześnie ogromnie skupieni na muzyce. Nikomu nie odwaliła szajba. Pytałam nawet miejscowych, gdzie on mieszkał tutaj w Kazimierzu. Z czystej ciekawości. Psychofanka!
To, o czym była twoja pierwsza piosenka? Ale taka naprawdę pierwsza.
O wielbłądach! (Mela śpiewa) „Wielbłądy idą po koronach drzew, wolno, im wolno spieszyć się”. To jest po prostu siara i… Jezu, zaśpiewałam ją publicznie! (śmiech)
Rozmawiali: Wiola Myszkowska i Dawid Świeży, „Głos Dwubrzeża”