ZNAJDŹ W PROGRAMIE




Wyspa dzieciństwa Fridrikssona

15|12|2012

Gościem tegorocznej edycji festiwalu Dwa Brzegi oraz bohaterem zagranicznej retrospektywy reżyserskiej był Fridrik Thor Fridriksson, jeden z ojców islandzkiego przemysłu filmowego.

Retrospektywa przybliżyła nam sylwetkę twórcy-kinofila z mroźnej, północnej i wciąż mało znanej widzom wyspy. Festiwal Dwa Brzegi gościł Fridrika Thora Fridrikssona – jednego z ojców islandzkiej kinematografii i jej najpłodniejszego artystę. Jak przystało na prawdziwego pioniera, Fridriksson jest samoukiem i nie ukończył nigdy szkoły filmowej. Kiedy własnymi siłami rozkręcał filmowe życie w Reykjaviku, krajowy przemysł kinowy znajdował się jeszcze w powijakach. Młody miłośnik kina zaczął pracę u podstaw. Założył prężnie działający klub filmowy (około 100 projekcji rocznie), który pomagał również w realizacji filmów zainteresowanym amatorom. Potem powstał International Film Festival in Reykjavik, najważniejsza na wyspie impreza dla twórców próbujących sił w zawodzie i centrum filmowego życia.

Kiedy po raz pierwszy Fridriksson stanął za kamerą, był już filmowym erudytą i ojcem-założycielem kultury filmowej w kraju znajdującym się na skraju Europy. Jego twórczość wyrasta z fascynacji kinowym seansem. Fridriksson dorastał w burzliwych latach 60. i został ukształtowany zarówno przez pełen duchów islandzki folklor jak i amerykański soft power: Hollywood i Pepsi-Colę. Wpływ kultury USA na trzpiotowate umysły ówczesnych dzieci był olbrzymi. W pobliżu Reykjaviku znajdowała się baza NATO, dzięki której jankeski żołnierz materializował się również poza ekranem.

W wyrastającej często z wątków autobiograficznych filmografii Fridrikssona szczególne miejsce zajmują „Filmowe czasy” z 1994. To nostalgiczne, ale też pełne dowcipu wspomnienie, przedstawiające młodociane fascynacje i klimat pierwszych kinowych wtajemniczeń. W otwierającej film sekwencji sala kinowa stanowi przytulne schronienie przed tnącymi na zewnątrz strugami deszczu. Wszystkie miejsca są zajęte, zarówno przez kilkulatków jak i widzów z siwym włosem. Rozpoczyna się seans hollywoodzkiego megawidowiska przeznaczonego na szeroki ekran, „Króla królów” o życiu Jezusa Chrystusa. Potężna muzyka Miklosa Rozsy zapowiada szereg cudów – na oczach wszystkich ożywa historia znana dotąd z kart Biblii i sakralnych obrazów.

O ile pokaz tego  klasyka z Fabryki Snów stanowi ekwiwalent kościelnej mszy, towarzyszy mu atmosfera skupienia i podniosłości, o tyle czarno-biały western ze strzelaniną w saloonie wywoła u chłopców żywiołowe podniecenie. U Fridrikssona rewolwerowcy z Dzikiego Zachodu otoczeni są kultem podobnym do rockowych gwiazd. Oglądanie filmu nie równa się skamienieniu w fotelu i przeżywaniu emocji w środku. Naiwny, chłonący całym sobą dziecięcy widz w latach 60. nerwowo pokrzykuje w trakcie kluczowych pojedynków, niemal spadając z fotela i wdając się w nieszkodliwą bójkę z siedzącymi obok kolegami. Kiedy bohaterowie śpiewają przy ognisku balladę, oglądający będą im wtórować, biorąc tekst z pamięci.

„Filmowe czasy” nawiązują bezpośrednio tytułem do „Czasów radia” Woody’ego Allena i mają podobną lekkość w przywoływaniu utraconego raju, kiedy największą troską było zdobycie biletu do kina. Dzieło Islandczyka wpisuje się w znakomitą tradycję filmów mówiących o sile kinowej magii: od „Cinema Paradiso” Giuseppe Tornatore po wybitne, osobiste dzieła Brytyjczyka Terence’a Daviesa. W obu przypadkach drogą do własnej twórczości była najpierw fascynacja nowym medium, które rozwiewało smutki i nawet poprzez czarno-białą taśmę nadawało życiu jaskrawych barw.

Sebastian Smoliński, „Głos Dwubrzeża”